Decyzja Sejmu o zakazie hodowli zwierząt futerkowych to bezprecedensowy akt politycznej destrukcji wymierzony w polską gospodarkę, w polskich przedsiębiorców, w ludzi pracy, w regiony wiejskie i lokalne społeczności. To nie była spokojna debata o wartościach. To była egzekucja legalnej branży, przeprowadzona na oczach społeczeństwa, z triumfującym aplauzem na sali obrad. Tysiące ludzi straci źródło dochodu, wiele firm zostanie zamkniętych, eksport przestanie istnieć. W zamian politycy obiecują ciszę, czyste sumienia i ideologiczny komfort.

Największym oburzeniem napawa jednak postawa tych, którzy przez lata opowiadali się za interesem narodowym, za obroną polskiej własności, za rozwojem gospodarczym i suwerennością ekonomiczną. PiS (aż 100 posłów głosujących za tym haniebnym zakazem) i PSL (w całości, z jednym chlubnym wyjątkiem). Jednocześnie trzeba jasno powiedzieć, że nie wszyscy posłowie PiS ugięli się pod tym naciskiem. Pięćdziesięciu pięciu parlamentarzystów tej partii zagłosowało przeciwko zakazowi, a osiemnastu wstrzymało się od głosu, nie chcąc legitymizować tej decyzji. W obliczu dominującej presji politycznej taka postawa wymagała odwagi i poczucia odpowiedzialności wobec wyborców. Zachowali sięj jak trzeba parlamentarzyści Konfederacji “Wolność i Niepodłegłość” oraz Konfederacji Korony Polskiej. Głosy tych propolskich posłów dają jeszcze cień nadziei, że w ławach sejmowych nie wszyscy zatracili zdolność samodzielnego myślenia i zdolność do przeciwstawienia się populizmowi ubranemu w szaty fałszywego moralizmu. Jednak ich sprzeciw, choć moralnie istotny, nie wystarczył, by powstrzymać destrukcję.

W pamięci społecznej nie zapamięta się jednak tych, którzy milczeli lub sprzeciwiali się w pojedynkę. Zapamięta się wynik głosowania. Zapamięta się oklaski, które wybrzmiały po ogłoszeniu decyzji. Zapamięta się polityków, którzy jednym ruchem przekreślili tysiące miejsc pracy, setki firm, lata ciężkiej pracy i wiarę w państwo prawa. A historia zapyta nie tylko o to, kto głosował za. Zapyta również, kto siedział cicho i kto nie zrobił nic, by to zatrzymać. Nie chodzi tu o futra, nie chodzi o zwierzęta, nie chodzi nawet o emocje. Chodzi o zasadę, która powinna być nienaruszalna. Państwo nie może ot tak niszczyć legalnych branż, odbierać prawa do pracy, likwidować rodzinnych firm tylko dlatego, że jakiś krzykliwy sektor opinii publicznej tego oczekuje. Jeżeli dziś można zniszczyć jedną gałąź gospodarki bez odpowiedzialności, jutro można w taki sam sposób zlikwidować każdą inną. W państwie, które łamie swoje własne reguły, nikt nie może czuć się bezpieczny. Ani pracownik, ani przedsiębiorca, ani obywatel.

Gospodarcze skutki politycznej destrukcji

Zakaz hodowli zwierząt futerkowych, przegłosowany przy entuzjastycznym wsparciu większości sejmowej, nie jest jedynie kontrowersyjnym gestem ideologicznym. To decyzja, której skutki będą długo i boleśnie odczuwane zarówno w ujęciu lokalnym, jak i ogólnokrajowym. Cała branża została postawiona wobec obowiązku wygaszenia działalności w najbliższych latach, przy czym tzw. rekompensaty przysługują jedynie tym, którzy zrezygnują z prowadzenia działalności jeszcze szybciej, niż przewiduje ustawa. Taki mechanizm nie tylko nie łagodzi strat, ale wręcz je pogłębia, zmuszając przedsiębiorców do panicznych decyzji pod groźbą całkowitej ruiny.

Przemysł futerkowy w Polsce nie był działalnością niszową ani marginalną. To była branża zorganizowana, rozbudowana, powiązana z innymi sektorami gospodarki i zakorzeniona w strukturze lokalnych społeczności. Polska należała do ścisłej światowej czołówki, jeśli chodzi o eksport futer naturalnych. Byliśmy jednym z trzech największych producentów w Europie i ważnym graczem na rynku azjatyckim. Wymierzenie ciosu w tak silnie eksportowy sektor to nie tylko strata setek milionów złotych rocznie, które trafiały do budżetu państwa w formie podatków i ceł. To także całkowite wyrzucenie Polski z globalnego łańcucha wartości, z którego przez lata czerpaliśmy korzyści dzięki jakości, doświadczeniu i stosunkowo niskim kosztom pracy. Zakaz uderza nie tylko w właścicieli ferm, lecz także w dziesiątki tysięcy osób, które pośrednio żyły dzięki tej branży. Wystarczy wspomnieć o pracownikach zatrudnionych przy przetwórstwie skór, transporcie, produkcji karm, weterynarii, logistyce, usługach technicznych, a także o licznych firmach dostarczających infrastrukturę, sprzęt i technologie do obsługi ferm. Cały ten system został z dnia na dzień przeznaczony do likwidacji, bez jakiejkolwiek realnej strategii osłonowej czy planu transformacji. Dla wielu społeczności wiejskich oznacza to całkowite załamanie lokalnego rynku pracy i pogłębienie problemów demograficznych, które i tak już od lat drążą obszary peryferyjne.

Wbrew narracjom promowanym przez zwolenników zakazu, branża futrzarska nie była działalnością archaiczną ani przestarzałą. Przeciwnie, wiele ferm działało na nowoczesnych zasadach, stosując zautomatyzowane systemy żywienia, wentylacji i kontroli zdrowia zwierząt. Regularne kontrole weterynaryjne, nadzór instytucjonalny i rosnąca presja konkurencyjna sprawiały, że jakość hodowli stale się poprawiała. Zamiast współpracować z branżą nad dalszą profesjonalizacją, politycy postanowili wyciągnąć siekierę i przeciąć cały sektor przy jednym głosowaniu.

Wprowadzenie zakazu generuje także bardzo poważny efekt psychologiczny, którego skutki będą rozciągać się daleko poza samą branżę futrzarską. Inwestorzy działający w Polsce już teraz obserwują, że legalne, funkcjonujące zgodnie z przepisami przedsiębiorstwa mogą zostać zlikwidowane na mocy decyzji politycznej. Taki sygnał niszczy zaufanie do stabilności prawa i przewidywalności otoczenia gospodarczego. Nikt rozsądny nie zainwestuje milionów złotych w kraju, w którym jedna sejmowa większość, pod wpływem emocji lub presji ideologicznej, może wywrócić całe gałęzie przemysłu bez merytorycznej debaty i bez analizy konsekwencji. Rządzący lubią powtarzać, że wspierają polskie firmy, że zależy im na rozwoju eksportu, że dbają o konkurencyjność krajowych przedsiębiorstw. W praktyce zniszczyli jedną z najbardziej rentownych, samowystarczalnych i odpornych branż gospodarki wiejskiej, nie oferując nic w zamian poza pustymi obietnicami i opakowanymi w propagandę mechanizmami pseudorekompensat. Ustawa nie tworzy alternatywy, nie daje nadziei, nie wskazuje ścieżki transformacji. Ona wyłącznie zamyka, tłumi i degraduje.

Jeśli za kilka lat ktoś będzie analizował przyczyny ekonomicznej stagnacji w regionach wiejskich, jednym z głównych punktów odniesienia będzie właśnie ta decyzja. Nie da się odbudować zaufania tam, gdzie z premedytacją doprowadzono do destrukcji. Nie da się odbudować rynku, który został politycznie zniszczony. Można tylko obserwować, jak po tej decyzji pozostanie pustka, rosnące bezrobocie i gorzka pamięć o tym, że wszystko to zrobiono pod pozorem postępu.

 Ideologiczny atak na prywatną własność i polski biznes

Decyzja o likwidacji całej branży futerkowej nie wydarzyła się w próżni. To nie była nagła reakcja na nowy problem. To był efekt wieloletniego dryfu politycznego, który prowadzi do stopniowego wypierania prywatnej przedsiębiorczości z życia gospodarczego, szczególnie wtedy, gdy nie jest ona związana z państwowymi dotacjami, partyjnym nadzorem ani modną retoryką społeczną. Hodowla zwierząt na futra była działalnością prowadzoną przez ludzi, którzy nie liczyli na pomoc państwa. Działała legalnie, skutecznie, eksportowo. I to właśnie taka niezależność stała się dla rządzących problemem.

Nie trzeba daleko szukać, by zrozumieć, z jakiego myślenia ta decyzja wyrasta. W lipcu 2019 roku ówczesny premier Mateusz Morawiecki stwierdził publicznie, że robotnicza myśl socjalistyczna jest głęboko wpisana w filozofię Prawa i Sprawiedliwości. To wyznanie ideologiczne nie było przypadkowe. Zawierało w sobie jasny komunikat: że partia rządząca nie wierzy w siłę niezależnego przedsiębiorcy, tylko w państwo, które wszystko reguluje, nadzoruje i rozdziela. Polityka gospodarcza nie ma dziś służyć rozwojowi prywatnych firm, lecz umacnianiu kontroli i władzy.

Zakaz hodowli zwierząt futerkowych wpisuje się w ten sposób myślenia. Uderza w ludzi, którzy działali poza systemem dotacyjnym, poza siecią politycznych układów, poza medialnym obiegiem. To był sektor, który nie prosił o przywileje, ale który konsekwentnie zarabiał, zatrudniał, eksportował i płacił podatki. Z tego punktu widzenia stawał się niewygodny. Nie podlegał kontroli, nie był zależny, nie można było go wykorzystać w kampanii wyborczej ani pokazać jako sukces partii rządzącej. I właśnie dlatego został zlikwidowany.

Wbrew pozorom to nie jest tylko sprawa jednej branży. To próba pokazowej rozprawy z modelem polskiej przedsiębiorczości opartej na prywatnej inicjatywie, ryzyku, samodzielności i długofalowym planowaniu. Jeśli dzisiaj można odebrać prawo do prowadzenia legalnej działalności jednym głosowaniem w Sejmie, jutro ten sam mechanizm może zostać użyty wobec producentów mięsa, rolników używających nawozów, firm transportowych emitujących spaliny, lub jakiegokolwiek innego sektora, który przestanie pasować do nowej wizji politycznej.

Cała ta operacja została przeprowadzona przy niemal całkowitej obojętności opinii publicznej, co także jest znamienne. Propaganda mówiąca o rzekomym okrucieństwie, o zacofaniu, o nieetycznym charakterze tej branży skutecznie zamazała fakt, że była to działalność legalna, nadzorowana, nowoczesna i konkurencyjna na skalę europejską. Tym samym stworzono społeczne przyzwolenie na to, by polityka mogła rozstrzygać nie tylko o wartościach moralnych, ale także o tym, kto może, a kto nie może prowadzić działalność gospodarczą. Takie podejście to nie jest doraźna decyzja. To jest strategia i sygnał wysyłany do reszty społeczeństwa: jeśli nie jesteś zależny od państwa, jeśli budujesz coś na własną rękę, jeśli działasz poza strukturami partyjnej dystrybucji środków, możesz zostać uznany za zbędnego. Możesz zostać zniszczony i nikt się za tobą nie ujmie, bo większość będzie zajęta klaszcząc po kolejnej ustawie, która nikogo już nie obchodzi, dopóki nie uderzy w nich samych.

Propaganda zamiast prawdy: jak zbudowano fałszywy obraz branży futerkowej

Wszystkie wielkie polityczne egzekucje potrzebują uzasadnienia. W przypadku likwidacji polskiej branży futerkowej funkcję tę pełniła dobrze przygotowana, konsekwentna i agresywna kampania propagandowa. Jej celem nie było przedstawienie faktów. Celem było wywołanie w społeczeństwie emocji, które pozwolą politykom w ciszy i bezkarnie zniszczyć tysiące miejsc pracy i całkowicie legalną działalność gospodarczą. Tak właśnie wyglądała operacja, której rdzeniem była nie troska o zwierzęta, ale świadome manipulowanie opinią publiczną przy pomocy skrajnych obrazów, półprawd i powtarzanych w kółko kłamstw.

Obrońcy zakazu budowali przekaz oparty na obrazie rzekomo powszechnego cierpienia zwierząt hodowanych na futra. W mediach pojawiały się te same, skrajne nagrania pokazujące przemoc, brud, choroby i skrajne zaniedbania. Problem w tym, że w ogromnej większości te materiały nie pochodziły z polskich ferm, nie miały aktualnego charakteru lub były efektem inscenizacji. Organizacje aktywistyczne opanowały technikę produkcji emocjonalnych materiałów, które nie miały nic wspólnego z całościowym obrazem branży. Używano ich jako taranu, który miał przebić się przez wszelką racjonalną debatę. I ten taran został przez polityków przyjęty z entuzjazmem, bo był wygodny. Nie trzeba było tłumaczyć faktów, jeśli można było wzbudzić litość i moralną panikę.

Rzeczywistość była zupełnie inna. Polska branża futerkowa należała do najbardziej nowoczesnych i najlepiej kontrolowanych w Europie. Systemy karmienia, wentylacji, nadzoru weterynaryjnego, warunki chowu – wszystko to podlegało szczegółowym regulacjom, które były regularnie sprawdzane przez inspekcje państwowe. Fermy inwestowały ogromne środki w modernizację i dostosowanie do wymogów unijnych. Właściciele poddawani byli systematycznej kontroli. Każde przekroczenie przepisów groziło natychmiastowymi sankcjami. To nie była dzika, nieludzka działalność. To był rozwinięty sektor przemysłu rolnego, oparty na wiedzy, technologii i doświadczeniu.

Znamienne jest również to, że narracja o „zacofaniu” hodowli futerkowej była rozpowszechniana przez ludzi, którzy nie znali tej branży z praktyki, nie odwiedzili żadnej fermy, nie rozmawiali z pracownikami. Ich wiedza opierała się wyłącznie na obrazach medialnych. To wystarczyło, by zbudować atmosferę moralnej wyższości. I to wystarczyło politykom, by wykonać polityczne zlecenie zniszczenia całej gałęzi gospodarki. Fakty były tu zbędne. Liczył się przekaz.

Kolejnym elementem propagandy była teza, że cała Europa zakazuje hodowli na futra, więc Polska jedynie dostosowuje się do trendów. To kolejne kłamstwo, które miało pełnić funkcję osłony. W rzeczywistości produkcja futer nadal odbywa się w wielu krajach europejskich. Dania, Finlandia, Grecja, Litwa – wszystkie te państwa mają aktywne fermy i nie planują ich likwidacji. Rzekomy „europejski standard” to wymysł medialny, który miał nadać decyzji pozory nowoczesności i postępu. W rzeczywistości Polska została wepchnięta na drogę, którą większość kontynentu nie chce iść.  Fermy futrzarskie funkcjonują nie tylko w wielu państwach europejskich, ale również poza Unią Europejską. Chiny, Rosja, Kanada, Stany Zjednoczone, Argentyna – w tych krajach przemysł futrzarski rozwija się dynamicznie, odpowiadając na zapotrzebowanie rynków luksusowych, szczególnie w Azji. Polska dobrowolnie wycofuje się z segmentu, który nie znika, nie upada, nie przechodzi do historii. Przekazuje swój udział w rynku innym państwom, które nie mają żadnych skrupułów, by przejąć klientów, eksport i zyski. Tym samym oddajemy przestrzeń gospodarczą, która przez lata była naszą przewagą konkurencyjną, bez walki, bez obrony, bez argumentów.

Nie można pominąć jeszcze jednego elementu tego propagandowego mechanizmu: narracji o rekompensatach. Rządzący próbują wmówić opinii publicznej, że przedsiębiorcy otrzymają „godziwe” odszkodowania za przymusową likwidację działalności. Tymczasem ustawa przewiduje wypłatę środków tylko tym, którzy zakończą działalność szybciej niż nakazuje termin. Cała reszta zostaje z niczym. Inwestycje o wartości milionów złotych, technologie, infrastruktura, umowy, kontrakty – wszystko to zostaje unieważnione bez jakiejkolwiek gwarancji realnego zadośćuczynienia. Tego nie można nazwać pomocą. To cyniczna obietnica niepełnego zwrotu strat, pod warunkiem że ofiara zgodzi się zrezygnować z walki.

Dziś cała ta kampania medialna może wydawać się przeszłością, ale jej skutki są trwałe. Pozwoliła politykom zniszczyć legalny sektor gospodarki bez oporu. Stworzyła moralne alibi dla ekonomicznego sabotażu. Zaszczepiła w społeczeństwie przekonanie, że prywatna firma może być zamknięta w imię dobra wyższego, nawet jeśli to dobro istnieje wyłącznie w haśle. A to oznacza, że nic już nie stoi na przeszkodzie, by podobną kampanię powtórzyć wobec każdej innej branży, która nie pasuje do wizji rządzących.

Państwo, które może wszystko: niebezpieczny precedens dla całej gospodarki

Ustawowy zakaz hodowli zwierząt futerkowych to nie tylko dewastacja jednej branży i setek firm. To moment, w którym państwo polskie pokazało, że może dowolnie ingerować w legalnie prowadzoną działalność gospodarczą, bez uprzedzenia, bez rzeczywistej konsultacji, bez liczenia się z konsekwencjami. Pokazało, że nie istnieje żadna gwarancja stabilności dla przedsiębiorcy, żadna pewność, że jego inwestycja, jego majątek, jego firma będą chronione przez państwo, a nie użyte jako ofiara w teatrze politycznym. Taki precedens przekracza granice samej branży futrzarskiej. Dotyka wszystkich, którzy w Polsce pracują na własny rachunek, inwestują w długoterminowe przedsięwzięcia, zatrudniają ludzi i budują przyszłość opartą na przewidywalnych zasadach.

W cywilizowanym państwie prawo gospodarcze nie może działać jak wyrok. Nie można wprowadzać przepisów, które w ciągu kilku lat eliminują cały legalny sektor, funkcjonujący wcześniej w pełni zgodnie z obowiązującymi normami. Nie można jednym ruchem zmienić reguł gry i oczekiwać, że reszta przedsiębiorców zachowa zaufanie do państwa. Tego rodzaju działania tworzą atmosferę strachu, niepewności i rezygnacji. Przesłanie jest proste i brutalne: jeśli twoja działalność nie pasuje do nowej wizji politycznej, zostaniesz zlikwidowany, niezależnie od tego, jak długo działałeś, ile zainwestowałeś i ile osób utrzymujesz.

Politycy, którzy dzisiaj biją brawo po głosowaniu, najwyraźniej nie rozumieją, że niszcząc jeden sektor, uderzają w fundament całego porządku gospodarczego. Przedsiębiorcy z innych branż (rolnicy, hodowcy trzody i drobiu, producenci mięsa, właściciele ubojni, operatorzy transportowi, przetwórcy chemiczni, firmy energetyczne) wszyscy ci ludzie patrzą dziś na Sejm i zadają sobie pytanie: kto będzie następny? Której branży politycy zdecydują się poświęcić w imię sondażowego sukcesu albo chwilowego medialnego zysku? Jakiej działalności zakaz będzie wprowadzony, gdy tylko uzna się ją za “niewygodną”, “nieetyczną”, “zbyt niezależną”?

Ryzyko, które właśnie zmaterializowało się w głosowaniu nad ustawą futrzarską, polega na tym, że prawo przestaje pełnić funkcję ochronną. Zamiast dawać gwarancję, staje się narzędziem represji. Nie służy budowaniu przestrzeni dla gospodarki, ale jest używane do jej przekształcania wedle chwilowego widzimisię rządzących. Państwo, które daje sobie prawo do eliminowania całych sektorów gospodarki z powodów emocjonalnych, propagandowych albo ideologicznych, nie różni się w niczym od tych systemów, przed którymi przestrzegają podręczniki historii gospodarczej. To właśnie w takich warunkach rozwijają się społeczeństwa lęku, stagnacji i pasywności, w których nikt już nie inwestuje z myślą o przyszłości, lecz wyłącznie o przetrwaniu. W takim systemie nie może powstać żadna nowa wartość. Nie powstanie żadna poważna firma, żadna trwała inwestycja, żaden ambitny projekt. Bo nikt rozsądny nie zaryzykuje czasu, energii i pieniędzy w państwie, które może w każdej chwili odebrać mu wszystko tylko dlatego, że nowa koalicja polityczna uznała to za opłacalne medialnie lub ideologicznie. Ustawą o zakazie hodowli futer rządzący wysłali sygnał do wszystkich przedsiębiorców: nie jesteście bezpieczni. Wasza praca, wasze inwestycje, wasze plany mogą zostać zniszczone, jeśli tylko staną się niewygodne.

To nie jest tylko kwestia rolnictwa czy wsi. To jest problem całego porządku społeczno-gospodarczego. Jeśli państwo nie zna granic swojej władzy, to wcześniej czy później tę władzę wykorzysta przeciwko każdemu, kto się wyróżnia, kto jest niezależny, kto nie mieści się w jedynie słusznym wzorcu. Takie państwo nie buduje, tylko niszczy. Nie chroni obywateli, tylko ich kontroluje. Nie promuje przedsiębiorczości, tylko ją dławi. Uchwalając zakaz hodowli zwierząt futerkowych, Sejm przekroczył granicę, której polityka nie powinna nigdy naruszać. Przekształcił państwo prawa w narzędzie represji wobec ludzi, którzy działali zgodnie z przepisami, inwestowali, tworzyli miejsca pracy i stanowili część realnej, samodzielnej gospodarki. Zniszczono branżę nie ze względu na obiektywne przesłanki, ale w imię politycznej gry, która miała dać kilka punktów w sondażach i pozwolić partiom rządzącym przyjąć moralistyczną pozę. W tej grze nie liczył się człowiek, nie liczyła się firma, nie liczył się region. Liczył się jedynie doraźny efekt.

Ci, którzy zagłosowali za ustawą, nie mogą zasłaniać się dobrymi intencjami. Intencje nie mają znaczenia, gdy rezultatem jest ruina. Nie można mówić o trosce, likwidując tysiące miejsc pracy. Nie można mówić o sprawiedliwości, odbierając ludziom dorobek życia. Nie można klaskać na sali sejmowej, gdy na zewnątrz setki rodzin tracą źródło utrzymania. Taka postawa nie ma nic wspólnego z patriotyzmem, moralnością ani troską o wspólnotę narodową. To postawa politycznego oportunizmu i społecznej pogardy.

Zdradzeni zostali nie tylko hodowcy. Zdradzeni zostali wszyscy, którzy uwierzyli, że państwo polskie chroni legalną własność, wspiera niezależność gospodarczą i szanuje ludzi pracy. Zdradzeni zostali mieszkańcy wsi, którzy zaufali politykom deklarującym solidarność z prowincją. Zdradzeni zostali ci, którzy wierzyli, że nie można w Polsce zniszczyć całej branży tylko dlatego, że jest niepopularna w mediach.

Nazwiska tych, którzy głosowali za ustawą, nie mogą zostać zapomniane. To nie była sprawa marginalna. To nie była techniczna nowelizacja. To było polityczne rozstrzygnięcie o tym, jakiego państwa chcemy. Państwa prawa czy państwa przymusu? Państwa odpowiedzialności czy państwa pogardy dla obywatela? Państwa rozwoju czy państwa destrukcji?

Jeśli ta decyzja zostanie zapomniana, jeśli nie zostanie zapisana w pamięci społecznej, jeśli nie stanie się przestrogą, to kolejne branże będą padać jedna po drugiej. Przedsiębiorcy będą milczeć ze strachu, obywatele będą się wycofywać z życia publicznego, a politycy zyskają przekonanie, że mogą więcej, bez żadnych konsekwencji. A wtedy to nie tylko gospodarka upadnie. Upadnie wiara w to, że w Polsce jeszcze cokolwiek zależy od pracy, uczciwości i własnego wysiłku.

Artur Szczepek