20 kwietnia 1968 roku brytyjski polityk Enoch Powell wygłosił jedno z najbardziej kontrowersyjnych przemówień powojennej Wielkiej Brytanii, znane dziś jako “Rzeki krwi” („Rivers of Blood”). Wystąpienie to, skierowane do uczestników spotkania Conservative Political Centre w Birmingham, stanowiło gwałtowną krytykę rosnącej imigracji z krajów Wspólnoty Narodów oraz sprzeciwu wobec projektowanej ustawy o stosunkach rasowych (Race Relations Bill), która wkrótce potem jako Race Relations Act 1968 wprowadziła zakaz dyskryminacji w dostępie do mieszkań, zatrudnienia i usług publicznych ze względu na kolor skóry, rasę, pochodzenie etniczne lub narodowe.

Powell, wówczas członek gabinetu cieni Partii Konserwatywnej i sekretarz ds. obrony, ostrzegał przed konsekwencjami wielokulturowości i masowej imigracji, posługując się dramatycznym cytatem z Eneidy Wergiliusza („Widzę Tyber pieniący się od krwi”), który nadał całemu wystąpieniu jego potoczną nazwę. Przemówienie wywołało natychmiastową burzę medialną i polityczną. Zaledwie dzień później Powell został usunięty z gabinetu cieni przez ówczesnego lidera Partii Konserwatywnej, Edwarda Heatha. Mimo – a może właśnie dzięki – kontrowersyjności wystąpienie to uczyniło Powella jednym z najbardziej rozpoznawalnych i spolaryzowanych polityków swojej epoki.

RZEKI KRWI

Najwyższą funkcją męża stanu jest zapobieganie możliwym do uniknięcia nieszczęściom. W dążeniu do tego celu napotyka przeszkody głęboko zakorzenione w ludzkiej naturze.

Jedną z nich jest to, że zgodnie z porządkiem rzeczy, takie nieszczęścia nie są możliwe do udowodnienia, dopóki się nie wydarzą: na każdym etapie ich narastania istnieje pole do wątpliwości i sporu, czy są rzeczywiste, czy wyimaginowane. Z tego samego powodu przyciągają one niewielką uwagę w porównaniu z obecnymi problemami, które są zarówno niepodważalne, jak i naglące – stąd stała pokusa w polityce, by zajmować się teraźniejszością kosztem przyszłości.

Przede wszystkim ludzie mają skłonność do mylenia przewidywania kłopotów z ich powodowaniem, a nawet z ich pragnieniem: „Gdyby tylko,” lubią myśleć, „gdyby tylko ludzie o tym nie mówili, to pewnie by się nie wydarzyło.”

Być może ten zwyczaj wywodzi się ze pierwotnego przekonania, że słowo i rzecz, nazwa i przedmiot są tożsame.

Tak czy inaczej, dyskusja o przyszłych, poważnych, ale – przy dzisiejszym wysiłku – możliwych do uniknięcia nieszczęściach jest najbardziej niepopularnym, a zarazem najbardziej koniecznym zajęciem dla polityka. Ci, którzy świadomie od niego uciekają, zasługują – i nierzadko otrzymują – przekleństwa tych, którzy przyjdą po nich.

Tydzień czy dwa temu wdałem się w rozmowę z jednym z moich wyborców – mężczyzną w średnim wieku, zupełnie przeciętnym robotnikiem zatrudnionym w jednym z naszych upaństwowionych zakładów.

Po kilku zdaniach o pogodzie nagle powiedział: „Gdybym miał pieniądze na wyjazd, nie zostałbym w tym kraju.” Odpowiedziałem coś bagatelizującego, że nawet ten rząd nie będzie trwał wiecznie, ale on nie zwrócił na to uwagi i kontynuował: „Mam trójkę dzieci, wszystkie były w gimnazjum, dwoje już po ślubie, z rodzinami. Nie będę spokojny, dopóki nie zobaczę ich wszystkich osiedlonych za granicą. W tym kraju za 15–20 lat czarny człowiek będzie miał władzę nad białym.”

Już słyszę chór potępienia. Jak śmiem mówić tak okropne rzeczy? Jak śmiem wzniecać niepokój i podsycać emocje, powtarzając taką rozmowę?

Odpowiedź brzmi: nie mam prawa tego nie zrobić. Oto przyzwoity, zwykły Anglik, który w biały dzień, w moim własnym mieście, mówi do mnie – swojego posła do parlamentu – że jego kraj nie będzie wart życia dla jego dzieci.

Po prostu nie mam prawa wzruszyć ramionami i zająć się czymś innym. To, co on mówi, mówią i myślą tysiące, setki tysięcy ludzi – może nie w całej Wielkiej Brytanii, ale w tych rejonach, które już przechodzą całkowitą transformację, jakiej nie było w historii Anglii od tysiąca lat.

W ciągu 15–20 lat, przy obecnych trendach, w tym kraju będzie trzy i pół miliona imigrantów ze Wspólnoty Narodów i ich potomków. To nie jest moja liczba. To oficjalna liczba podana w parlamencie przez rzecznika Generalnego Urzędu Statystycznego.

Nie ma porównywalnych oficjalnych danych na rok 2000, ale musi to być od pięciu do siedmiu milionów, czyli około jednej dziesiątej całej populacji, co będzie zbliżone do liczby ludności Wielkiego Londynu. Oczywiście, nie będzie to równomiernie rozłożone od Margate po Aberystwyth i od Penzance po Aberdeen. Całe obszary, miasta i dzielnice w Anglii będą zajęte przez grupy imigrantów i ich potomków.

W miarę upływu czasu, proporcja osób urodzonych w Anglii, a pochodzących od imigrantów, czyli takich, którzy przybyli tą samą drogą co reszta z nas, będzie szybko rosła. Już do roku 1985 osoby urodzone w kraju stanowić będą większość. I to właśnie ten fakt tworzy ogromną pilność działania – tego rodzaju działania, które jest najtrudniejsze do podjęcia dla polityków: działania, gdzie trudności występują w teraźniejszości, ale zło, któremu trzeba zapobiec lub je ograniczyć, leży kilka kadencji naprzód.

Naturalnym i racjonalnym pierwszym pytaniem dla narodu stojącego przed taką perspektywą jest: „Jak można ograniczyć jej rozmiary?” Nawet jeśli nie da się jej całkowicie zapobiec, czy można ją ograniczyć, mając na uwadze, że liczby mają tu zasadnicze znaczenie: znaczenie i skutki wprowadzenia obcego elementu do kraju lub populacji różnią się zasadniczo w zależności od tego, czy ten element stanowi 1%, czy 10%.

Odpowiedzią na to proste i racjonalne pytanie są równie proste i racjonalne rozwiązania: zatrzymać lub praktycznie zatrzymać dalszy napływ oraz promować maksymalny odpływ. Oba te rozwiązania są częścią oficjalnej polityki Partii Konserwatywnej.

Trudno wręcz uwierzyć, że w tej chwili w samym tylko Wolverhampton co tydzień przybywa z zagranicy 20 lub 30 kolejnych dzieci imigrantów – a to oznacza 15 lub 20 kolejnych rodzin za dekadę lub dwie. Tych, których bogowie chcą zgubić, najpierw doprowadzają do szaleństwa. Musimy być szaleni, dosłownie szaleni jako naród, jeśli pozwalamy na coroczny napływ około 50 000 członków rodzin imigrantów, którzy w większości stanowią materiał do przyszłego wzrostu populacji pochodzenia imigranckiego. To jak patrzenie, jak naród zajmuje się budowaniem własnego stosu pogrzebowego. Jesteśmy tak szaleni, że faktycznie pozwalamy, by osoby niezamężne imigrowały w celu założenia rodziny z małżonkami i narzeczonymi, których nigdy wcześniej nie widziały.

Niech nikt nie sądzi, że napływ członków rodzin automatycznie się zatrzyma. Wręcz przeciwnie – nawet przy obecnym limicie tylko 5000 rocznie na podstawie voucherów, istnieje potencjał do dalszego napływu 25 000 członków rodzin rocznie w nieskończoność, nie licząc ogromnych rezerw relacji rodzinnych już obecnych w kraju – i nie biorę tu pod uwagę żadnych przypadków nielegalnego wjazdu. W tych okolicznościach nic nie wystarczy poza tym, aby całkowity napływ osiedleńczy został natychmiast ograniczony do znikomych rozmiarów i by niezwłocznie podjęto odpowiednie środki legislacyjne i administracyjne.

Podkreślam słowa „dla celów osiedleńczych”. Nie ma to nic wspólnego z przyjazdem obywateli Wspólnoty Narodów – ani też cudzoziemców – do tego kraju w celu nauki lub podniesienia kwalifikacji, jak na przykład lekarze ze Wspólnoty, którzy – z korzyścią dla swoich krajów – umożliwili szybszy rozwój naszej służby zdrowia, niż byłby możliwy w innych warunkach. Oni nie są – i nigdy nie byli – imigrantami.

Przechodzę teraz do kwestii reemigracji. Gdyby cała imigracja zakończyła się jutro, tempo wzrostu populacji imigranckiej i pochodzenia imigranckiego zostałoby znacząco zmniejszone, lecz przewidywana wielkość tej grupy w populacji wciąż pozostawiłaby podstawowy charakter zagrożenia narodowego bez zmian. Można temu zaradzić tylko wtedy, gdy znaczna część tej grupy wciąż będzie się składać z osób, które przybyły do tego kraju w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

Stąd pilna potrzeba wdrożenia drugiego elementu polityki Partii Konserwatywnej: zachęcania do reemigracji.

Nikt nie jest w stanie oszacować liczby osób, które – przy odpowiednio hojnej pomocy – zdecydowałyby się powrócić do krajów pochodzenia lub wyemigrować do innych państw chętnych przyjąć siłę roboczą i umiejętności, które sobą reprezentują.

Nikt tego nie wie, ponieważ taka polityka nigdy nie została jeszcze podjęta. Mogę tylko powiedzieć, że nawet obecnie imigranci w moim własnym okręgu wyborczym czasem przychodzą do mnie i pytają, czy mogę pomóc im wrócić do domu. Gdyby taka polityka została przyjęta i prowadzona z determinacją, jaką uzasadnia powaga alternatywy, rezultat w postaci odpływu ludności mógłby istotnie zmienić perspektywy.

Trzecim elementem polityki Partii Konserwatywnej jest to, że wszyscy, którzy są obywatelami tego kraju, powinni być równi wobec prawa i że nie powinno być żadnej dyskryminacji ani różnic czynionych między nimi przez władze publiczne. Jak ujął to pan Heath – nie będzie „obywateli pierwszej klasy” ani „obywateli drugiej klasy.”

To nie oznacza, że imigrant i jego potomkowie powinni być wyniesieni do uprzywilejowanej czy specjalnej klasy, ani że obywatelowi należy odebrać prawo do rozróżniania w zarządzaniu własnymi sprawami pomiędzy jednym a drugim współobywatelem, ani że powinno się mu narzucać obowiązek uzasadniania swoich powodów i motywów zachowania się w sposób zgodny z prawem.

Nie ma większego niezrozumienia rzeczywistości niż to, które przejawiają ci, którzy głośno domagają się ustawodawstwa – jak to nazywają – „przeciwko dyskryminacji”, niezależnie od tego, czy są to publicyści tych samych poglądów, często piszący w tych samych gazetach, które w latach 30. usiłowały rok po roku zaślepiać ten kraj wobec rosnącego zagrożenia, które mu groziło, czy też arcybiskupi mieszkający w pałacach, żyjący wygodnie z kołdrą naciągniętą aż po uszy. Mylą się całkowicie i diametralnie.

To nie ludność imigrancka doświadcza dyskryminacji i pozbawienia, poczucia niepokoju i rozgoryczenia – lecz ci, wśród których imigranci się osiedlili i nadal osiedlają.

Dlatego uchwalenie w tej chwili ustawodawstwa takiego rodzaju, jak to, które znajduje się obecnie przed parlamentem, jest jak rzucenie zapałki na beczkę prochu. Najłagodniejsze, co można powiedzieć o tych, którzy je proponują i popierają, to że nie wiedzą, co czynią.

Nie ma nic bardziej mylącego niż porównywanie imigranta ze Wspólnoty Narodów w Wielkiej Brytanii z Murzynem amerykańskim. Ludność murzyńska w Stanach Zjednoczonych istniała już przed powstaniem samego państwa i zaczynała dosłownie jako niewolnicy, którym dopiero później przyznano prawa wyborcze i inne prawa obywatelskie, z których korzystają stopniowo i nadal nie w pełni. Imigrant ze Wspólnoty Narodów przybył do Wielkiej Brytanii jako pełnoprawny obywatel, do kraju, który nie znał dyskryminacji między jednym a drugim obywatelem – i natychmiast wszedł w posiadanie praw przysługujących każdemu obywatelowi, od prawa wyborczego po bezpłatne leczenie w ramach Narodowej Służby Zdrowia.

Wszelkie trudności, z jakimi zetknęli się imigranci, nie wynikały z prawa, polityki publicznej ani administracji, lecz z tych osobistych okoliczności i przypadków, które sprawiają – i zawsze będą sprawiać – że losy i doświadczenia jednego człowieka różnią się od drugiego.

Jednak podczas gdy dla imigranta przyjazd do tego kraju oznaczał dostęp do upragnionych przywilejów i możliwości, wpływ na istniejącą populację był zupełnie inny. Z powodów, których nie potrafili pojąć, i na skutek decyzji podjętej poza nimi, bez ich udziału, zostali uczynieni obcymi we własnym kraju.

Odkryli, że ich żony nie mogą znaleźć miejsca w szpitalu na czas porodu, ich dzieci nie mogą uzyskać miejsc w szkołach, ich domy i sąsiedztwa zmieniły się nie do poznania, ich plany i nadzieje na przyszłość legły w gruzach; w pracy zauważyli, że pracodawcy wahają się, czy stosować wobec imigrantów te same standardy dyscypliny i kompetencji, jakie obowiązują wobec pracowników urodzonych w kraju; z czasem zaczęli słyszeć coraz więcej głosów mówiących im, że są teraz niechciani.

Dowiadują się teraz, że ma zostać uchwalony przywilej jednostronny – ustawa, która nie może i nie ma na celu ich chronić ani rozpatrywać ich skarg, lecz która ma dać obcemu, niezadowolonemu i prowokatorowi prawną możliwość napiętnowania ich za prywatne działania.

W setkach listów, które otrzymałem po moim ostatnim przemówieniu na ten temat – dwa lub trzy miesiące temu – pojawiła się jedna nowa, uderzająca cecha, którą uważam za niepokojącą. Wszyscy posłowie są przyzwyczajeni do typowych anonimowych korespondentów, ale to, co mnie zaskoczyło i zaniepokoiło, to wysoki odsetek zwykłych, porządnych, rozsądnych ludzi, piszących racjonalne, często dobrze wykształcone listy, którzy wierzyli, że muszą pominąć swój adres, ponieważ byłoby dla nich niebezpieczne przyznać się na piśmie do zgody z moimi poglądami, i że groziłyby im za to kary lub represje, gdyby się o tym dowiedziano.

Poczucie bycia prześladowaną mniejszością, które narasta wśród zwykłych Anglików w rejonach kraju objętych tym zjawiskiem, jest czymś, czego osoby bez bezpośredniego doświadczenia prawie nie są w stanie sobie wyobrazić.

Pozwolę teraz, by przemówiła jedna z tych setek osób:

„Osiem lat temu, na porządnej ulicy w Wolverhampton, sprzedano dom Murzynowi. Teraz mieszka tam już tylko jedna biała osoba – starsza emerytka. To jej historia. Straciła męża i obu synów na wojnie. Przerobiła swój siedmiopokojowy dom – jedyny majątek – na pensjonat. Ciężko pracowała, dobrze sobie radziła, spłaciła hipotekę i zaczęła coś odkładać na starość. Potem zaczęli się wprowadzać imigranci. Z rosnącym lękiem patrzyła, jak jeden po drugim domy były przejmowane. Spokojna ulica zmieniła się w miejsce pełne hałasu i chaosu. Z żalem obserwowała, jak jej biali lokatorzy się wyprowadzają.

„Dzień po wyjeździe ostatniego z nich została obudzona o siódmej rano przez dwóch Murzynów, którzy chcieli skorzystać z jej telefonu, by skontaktować się z pracodawcą. Gdy odmówiła – jak odmówiłaby każdemu nieznajomemu o tej porze – została zwyzywana i obawiała się, że zostałaby zaatakowana, gdyby nie łańcuch przy drzwiach. Rodziny imigrantów próbowały wynająć u niej pokoje, ale zawsze odmawiała. Jej niewielkie oszczędności się wyczerpały i po opłaceniu podatków zostało jej mniej niż 2 funty tygodniowo.

„Udała się po zasiłek mieszkaniowy i została przyjęta przez młodą dziewczynę, która, dowiedziawszy się, że dom ma siedem pokoi, zasugerowała, by część wynajęła. Gdy kobieta odpowiedziała, że jedynymi chętnymi są Murzyni, dziewczyna stwierdziła: ‘Uprzedzenia rasowe na nic się tu nie zdadzą.’ Wróciła więc do domu.

„Telefon to jej linia życia. Rodzina opłaca rachunki i pomaga, jak może. Imigranci oferowali zakup jej domu – po cenie, którą nowy właściciel odzyskałby od lokatorów w kilka tygodni, góra miesięcy. Zaczyna się bać wychodzić z domu. Okna są rozbijane. Przez skrzynkę pocztową wrzucane są odchody. Gdy idzie do sklepu, śledzą ją dzieci – urocze, szeroko uśmiechnięte murzyniątka. Nie mówią po angielsku, ale znają jedno słowo: ‘Rasistka’ – skandują. Gdy zostanie uchwalona nowa ustawa o stosunkach rasowych, kobieta ta jest przekonana, że trafi do więzienia. I czy naprawdę tak bardzo się myli? Zaczynam się nad tym zastanawiać.”

Innym niebezpiecznym złudzeniem, na które cierpią ci, którzy świadomie lub nieświadomie są ślepi na rzeczywistość, jest słowo „integracja”. Być zintegrowanym z daną populacją oznacza w praktyce stać się nieodróżnialnym od jej pozostałych członków.

Zawsze, gdy istnieją wyraźne różnice fizyczne – szczególnie koloru skóry – integracja jest trudna, choć z czasem nie niemożliwa. Wśród imigrantów ze Wspólnoty Narodów, którzy przybyli tu w ciągu ostatnich piętnastu lat, są tysiące osób, których pragnieniem i celem jest integracja, a wszystkie ich myśli i wysiłki są skierowane w tym kierunku.

Ale wyobrażenie sobie, że taka postawa jest udziałem wielkiej i rosnącej większości imigrantów oraz ich potomków, to śmieszne nieporozumienie – i niebezpieczne.

Jesteśmy na progu zmiany. Do tej pory to okoliczności i tło sprawiały, że sama idea integracji była dla większości imigrantów niedostępna – że nigdy jej nie pojmowali ani nie zamierzali jej realizować, a ich liczebność i fizyczne skupienie powodowały, że presje prowadzące zwykle do integracji w przypadku małych mniejszości – tutaj nie działały.

Teraz obserwujemy rozwój sił aktywnie przeciwnych integracji – interesów dążących do zachowania i zaostrzenia różnic rasowych i religijnych, w celu osiągnięcia realnej dominacji – najpierw nad innymi imigrantami, a potem nad resztą społeczeństwa.

Chmura nie większa niż ludzka dłoń, która potrafi szybko przesłonić całe niebo, pojawiła się ostatnio w Wolverhampton i wykazuje oznaki szybkiego rozprzestrzeniania się. Słowa, które za chwilę zacytuję – dokładnie tak, jak ukazały się w lokalnej prasie 17 lutego – nie są moje, lecz pochodzą od posła Partii Pracy, będącego ministrem w obecnym rządzie:

„Kampania społeczności sikhijskich, mająca na celu utrzymanie zwyczajów nieodpowiednich w Wielkiej Brytanii, jest godna ubolewania. Pracując w Wielkiej Brytanii, szczególnie w sektorze publicznym, powinni być przygotowani na zaakceptowanie warunków zatrudnienia. Domaganie się specjalnych praw wspólnotowych (a może raczej rytuałów?) prowadzi do niebezpiecznej fragmentaryzacji społeczeństwa. Ten komunializm jest wrzodem – bez względu na to, kto go praktykuje – i należy go stanowczo potępić.”

Pełen szacunek dla Johna Stonehouse’a za to, że miał dość przenikliwości, by to dostrzec, i odwagi, by to powiedzieć.

Dla tych niebezpiecznych i dzielących społeczeństwo sił, proponowane ustawodawstwo zawarte w ustawie o stosunkach rasowych jest właśnie pokarmem, który pozwala im rozkwitać. Oto narzędzie, dzięki któremu społeczności imigranckie mogą się organizować, konsolidować swoich członków, agitować i prowadzić kampanie przeciwko swoim współobywatelom, a także zastraszać i dominować nad resztą społeczeństwa – z pomocą prawnych środków dostarczonych przez ignorantów i ludzi nieświadomych.

Patrząc w przyszłość, ogarnia mnie przeczucie nieszczęścia; jak ów Rzymianin, zdaje mi się, że widzę „Tyber pieniący się od krwi.”

To tragiczne i nieustępliwe zjawisko, które obserwujemy z przerażeniem po drugiej stronie Atlantyku – lecz które tam jest splecione z historią i samą istotą istnienia Stanów Zjednoczonych – nadchodzi do nas na skutek naszego własnego wyboru i zaniedbania. W rzeczywistości już niemal nadeszło. Liczbowo przybierze proporcje amerykańskie długo przed końcem stulecia.

Tylko stanowcze i natychmiastowe działania mogą to jeszcze powstrzymać. Czy znajdzie się wola społeczna, by się ich domagać i je uzyskać – tego nie wiem.

Wiem tylko jedno: widzieć i milczeć – to byłaby wielka zdrada.

·······························

W dziejach brytyjskiej polityki niewiele wystąpień wzbudziło równie trwałe emocje jak słynna mowa Enocha Powella z 20 kwietnia 1968 roku, zapamiętana jako „Rivers of Blood”. Wygłoszona w Birmingham podczas spotkania Conservative Political Centre, była nie tylko reakcją na rosnącą imigrację z krajów Commonwealthu, ale i krytyką ustawy mającej przeciwdziałać rasowej dyskryminacji. Sama mowa, przez Powella określana po prostu jako „przemówienie w Birmingham”, zapisała się w zbiorowej pamięci głównie przez dramatyczny cytat z Wergiliusza: „Widzę Tyber pieniący się od krwi”. Powell, jako rzecznik ds. obrony w gabinecie cieni, zagrał na alarmistycznej nucie. Kreślił wizję narastającej fragmentaryzacji społeczeństwa, rozluźniających się więzi kulturowych oraz przetasowań w relacjach między gospodarzami a nowo przybyłymi. Dzień po wystąpieniu został pozbawiony stanowiska przez Edwarda Heatha, co jednak paradoksalnie tylko spotęgowało jego wpływ. Reakcje były jednak skrajnie różne. Widziano w nim bezkompromisowego realistę, ale i dostrzegano jedynie rasistowski patos i populizm.

Dlaczego ten tekst wciąż rezonuje? Przede wszystkim dlatego, że trudno go uznać za efemeryczne wydarzenie. Sondaże tamtego okresu wskazywały, iż ponad 70% społeczeństwa zgadzało się z jego poglądami; lęk przed zmianą demograficzną był wówczas powszechny. Poza tym, choć nie wszystko, o czym mówił, się ziściło, wiele z jego przewidywań dotyczących napięć etnicznych czy społecznych podziałów znalazło swoje echo w późniejszych dekadach. Wreszcie, mowa Powella stała się punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń polityków i komentatorów, zwłaszcza w czasach napięć na tle migracyjnym czy religijnym. W erze postbrexitowej, na tle debat o islamizacji Europy i polityce otwartych granic, tezy Powella wracają w nowym kontekście.

Enoch Powell przedstawił ponurą wizję przyszłości Wielkiej Brytanii. Jego zdaniem masowa imigracja miała prowadzić do rozkładu więzi społecznych, eskalacji napięć rasowych i stopniowego zaniku narodowej tożsamości. Najistotniejszym punktem mowy była prognoza, że kontynuowanie dotychczasowej polityki migracyjnej doprowadzi nieuchronnie do konfliktu. Choć nie nawoływał do przemocy ani nie proponował użycia siły, ton jego wypowiedzi był jednoznacznie dramatyczny, a obraz nadchodzącej katastrofy sugestywny. Polityk torysów oparł swoją argumentację głównie na danych liczbowych. Przewidywał, że przy utrzymaniu obecnych trendów migracyjnych, liczba osób o pochodzeniu imigranckim w Wielkiej Brytanii do lat 80. sięgnie kilku milionów. Szczególną uwagę zwracał na zjawisko koncentracji etnicznej w określonych dzielnicach. Jego zdaniem prowadziło to do tworzenia zamkniętych wspólnot, które nie dążyły do asymilacji. W efekcie miało to wywoływać alienację zarówno po stronie imigrantów, jak i wśród rdzennych Brytyjczyków, pogłębiając poczucie obcości i nieufności między grupami.

Dużą część przemówienia poświęcił także krytyce projektowanej ustawy o stosunkach rasowych. W jego oczach prawo, które miało promować równość, w rzeczywistości groziło represjami wobec większości. Ostrzegał, że próby administracyjnego narzucenia tolerancji mogą prowadzić do odwrotnych skutków: do tłumienia niezadowolenia społecznego, ograniczenia wolności wyrażania opinii i przyznawania przywilejów mniejszościom kosztem praw większości. Styl Powella nie był przypadkowy. Jako akademik i klasycysta z wykształcenia (warto wspomnieć, że opanował m.in. klasyczną i nowożytną grekę, łacinę i urdu), świadomie sięgał po metafory, cytaty antyczne i wyrazisty język, by nadać swej mowie charakter czegoś więcej niż tylko politycznego komunikatu. Była to raczej moralna przestroga, dramatyczne ostrzeżenie mające na celu wstrząsnąć społeczeństwem, niż chłodna analiza polityczna.

Reakcje na jego przemówienie były natychmiastowe i ostre. Już następnego dnia lider Partii Konserwatywnej Edward Heath usunął Powella z gabinetu cieni. Elity polityczne, media i środowiska akademickie nie szczędziły mu krytyki. Oskarżano go o sianie nienawiści, granie na emocjach i eskalowanie napięć społecznych. Z drugiej jednak strony, wielu obywateli zareagowało inaczej. Do biura Powella napływały tysiące listów poparcia. W miastach odbywały się demonstracje domagające się jego powrotu. Nawet niektórzy robotnicy organizowali marsze solidarnościowe. Sondaże z tego okresu wskazują, że mimo szokującej formy, jego przekaz trafił do szerokiej grupy społecznej a szczególnie wśród klasy średniej i robotniczej. Dla wielu był głosem mówiącym to, czego politycy bali się wypowiedzieć głośno. Choć środki wyrazu były ostre, to temat, który poruszył, był niewygodny, lecz realny.

By ocenić, na ile przewidywania Enocha Powella były trafne, trzeba zestawić jego diagnozę z dzisiejszym obrazem brytyjskiego społeczeństwa. Ponad pół wieku po słynnym przemówieniu kraj rzeczywiście przeszedł głęboką transformację etniczną, religijną, kulturową. I choć zmiany nie przybrały formy apokalipsy, jaką malował Powell, pewne mechanizmy, które opisywał, wydają się znajomo znajome.

Według danych Office for National Statistics, w wielu angielskich metropoliach osoby o białym pochodzeniu stanowią dziś mniejszość. Birmingham, gdzie padły słowa „Rivers of Blood”, to obecnie miasto, w którym niespełna połowa mieszkańców identyfikuje się jako biali Brytyjczycy. Podobne dane odnotowuje się w Leicester, Luton czy Slough. To nie efekt jednorazowego skoku, lecz rezultat wieloletnich procesów migracyjnych i wyższego przyrostu naturalnego wśród społeczności imigranckich. Innymi słowy: to, co Powell zapowiadał jako nadchodzącą zmianę, już się wydarzyło w wielu miejscach.

Zmieniła się też religijna mapa kraju. Islam to dziś druga co do liczebności religia w Wielkiej Brytanii. Według danych spisu powszechnego z 2021 roku w kraju żyje około 3,99 mln osób identyfikujących się jako muzułmanie, co stanowi około 6,0 % całej populacji kraju. W niektórych dzielnicach Birmingham, Bradford, czy Tower Hamlets muzułmanie stanowią większość. Sikhowie stanowią niemal 600 tys. mieszkańców kraju, czyli niespełna 1 %. Jako, że przez wiele lat mieszkałem na Wyspach, mogę jednoznacznie potwierdzić fakt wykupywania przez wyznawców islamu opuszczonych czy “nierentownych” obiektów sakralnych wspólnot chrześcijańskich. Drobny “lifting” i dobudowanie minaretu przekształca te budynki w meczety. Te przemiany nie ograniczają się do tożsamości duchowej. Mają one wpływ na system edukacji, politykę lokalną, debatę publiczną i rynek pracy. Jednocześnie, rośnie liczba Brytyjczyków przekonanych, że imigracja była „zbyt duża”, a idee multikulturalizmu zagrażają spójności narodowej. Badania YouGov i innych ośrodków regularnie rejestrują ten niepokój.

Powell przewidywał, że imigranci stworzą zamknięte społeczności, oderwane od reszty kraju. Taka segregacja (choć mniej dramatyczna niż w jego wizjach) rzeczywiście istnieje. W wielu miastach funkcjonują dzielnice niemal jednolite etnicznie: muzułmańskie osiedla w Birmingham, pakistańskie enklawy w Leeds, somalijskie wspólnoty w Cardiff. Złą sławą cieszy się afrykańsko-afrokaraibska dzielnica Moss Side w Manchesterze. W konkretnej enklawie o kodzie pocztowym „M14 5AA” w Moss Side odnotowano wskaźnik przestępstw rzędu 393,7 przestępstw na 1 000 mieszkańców, co stanowi około 371% powyżej przeciętnej dla Wielkiej Brytanii. Obszar ten od dawna ma reputację miejsca z wysoką przestępczością, włączając przemoc z użyciem broni — w okresie lat 90. były tam setki przypadków strzelań. W tych osiedlach często występuje niska mobilność społeczna, słabe opanowanie języka angielskiego i brak interakcji z innymi grupami. Trzeba jednak podkreślić, że obraz integracji nie jest czarno-biały. W edukacji dzieci imigrantów z rodzin azjatyckich (rozumie się przez to zwykle Daleki Wschód, względnie Indie) osiągają znakomite wyniki. Ale już wśród niektórych grup, np. bengalskich czy pakistańskich, współczynnik ukończenia studiów jest znacznie niższy.

Szczególnie kontrowersyjne stało się zjawisko radykalizacji religijnej. Po zamachach w Londynie (2005), Manchesterze i Westminsterze pojawiły się pytania o integrację muzułmańskich obywateli. Komentatorzy zwracają uwagę, że ekstremizm nie zawsze przychodzi z zewnątrz. Często kiełkuje on w zamkniętych środowiskach, w których alienacja społeczna miesza się z nieufnością wobec zachodnich wartości. Zauważalny jest (nie tylko na Wyspach) proces radykalizacji religijnej wśród młodych muzułmanów urodzonych już na brytyjskiej ziemi. Paradoksalnie, to nie pierwsze pokolenie migrantów, zazwyczaj skupione na stabilizacji życiowej i zdobywaniu pozycji społecznej, okazuje się najbardziej podatne na ideologie ekstremistyczne. To raczej ich dzieci i wnuki, wychowane w napięciu między dwiema tożsamościami, próbujące odnaleźć swoje miejsce pomiędzy tradycją a nowoczesnością, coraz częściej popadają w orbitę narracji radykalnych. Zarówno Policy Exchange, jak i think-tank Quilliam, odnotowały w badaniach, że to właśnie młodsze generacje częściej niż ich rodzice manifestują silne przywiązanie do religijnej tożsamości, czasem nawet kosztem identyfikacji narodowej. Szczególnie wyraźnie zjawisko to unaoczniło się po wydarzeniach z 7 lipca 2005 roku, kiedy to okazało się, że sprawcy londyńskich zamachów byli nie imigrantami, lecz obywatelami urodzonymi w Wielkiej Brytanii, wychowanymi w jej systemie edukacji i mówiącymi nienagannym angielskim. W kolejnych latach pojawiły się doniesienia o młodych ludziach, którzy porzucali swoje dotychczasowe życie, by dołączyć do tzw. Państwa Islamskiego: często byli to studenci, użytkownicy TikToka, mieszkańcy przedmieść.

Proces radykalizacji rzadko przebiega zgodnie z przewidywalnym scenariuszem. Wbrew potocznym wyobrażeniom, nie odbywa się w meczetach ani pod okiem fanatycznych kaznodziejów. Znacznie częściej jest efektem zamkniętych grup internetowych, prywatnych rozmów czy bezgłośnych frustracji, które znajdują ujście w sieci. Radykalna narracja daje tym młodym ludziom coś, czego nie znajdują w otaczającym ich świecie: sens, przynależność, przekonanie o moralnej czystości. Zwłaszcza wtedy, gdy odczuwają marginalizację, brak sukcesu zawodowego, czy nieumiejętność wpisania się w zachodni kod kulturowy.

Co najbardziej alarmujące, wszystko to często dzieje się po cichu. Oficjalne wskaźniki integracji mogą rosnąć: lepsze wyniki w szkołach, większe zatrudnienie, obecność w życiu publicznym. Ale gdzieś pod powierzchnią trwa rozpad więzi lojalnościowych i identyfikacyjnych. A to rodzi pytanie o skuteczność polityk integracyjnych. I tutaj Powell trafnie przewidział jeden z fundamentów przyszłego napięcia: że społeczna obecność nie zawsze oznacza kulturową przynależność.

W przemówieniu „Rivers of Blood” Enoch Powell nie ograniczał się do opisu skutków imigracji, ale ównie mocno uderzył w kierunek, jaki obrało państwo, jeśli chodzi o prawo i kształtowanie tożsamości narodowej. Szczególnie krytycznie odnosił się do ustawy o stosunkach rasowych, która miała przeciwdziałać dyskryminacji. Z dzisiejszej perspektywy warto zapytać, czy promujący różnorodność, inkluzję i równość kierunek legislacyjny przyjęty w drugiej połowie XX wieku rzeczywiście zintegrował społeczeństwo, czy może, jak twierdził Powell, pogłębił istniejące podziały?

Pierwsza wersja ustawy pojawiła się w 1965 roku, czyli jeszcze przed wystąpieniem Powella. Była dość ograniczona, dotyczyła wyłącznie dyskryminacji w przestrzeni publicznej. Kolejne nowelizacje (w 1968 i 1976) poszerzały jej zakres, obejmując zatrudnienie, edukację i usługi publiczne. Na papierze: krok milowy. W praktyce oceny są bardziej zniuansowane. Dla wielu obywateli akty te były ważnym symbolem. Państwo mówiło wprost: nie ma miejsca na uprzedzenia. Jednak sceptycy, nie tylko z prawej strony, podnosili, że sama litera prawa nie przekłada się na rzeczywistą poprawę warunków życia mniejszości. Dla Powella najbardziej kontrowersyjny był inny aspekt: ingerencja prawa w prywatną sferę przekonań i wyborów. W jego rozumieniu, zamiast łagodzić napięcia, ustawa mogła wywołać efekt odwrotny: zmusić ludzi do milczenia, a frustracje przesunąć do podziemia.

Z perspektywy czasu trudno nie zauważyć postępu: dziś osoby pochodzenia afrykańskiego, karaibskiego czy azjatyckiego zajmują miejsca w parlamencie, mediach i instytucjach. A jednak wiele nierówności trwa np. w dostępie do rynku pracy, w systemie edukacji, a nawet w relacjach z policją. Część społeczeństwa, zwłaszcza biała klasa pracująca, zaczęła mówić o „odwróconym rasizmie” czy nierównym traktowaniu.

W kolejnych dekadach Wielka Brytania obrała kurs, który można nazwać pełnym uznaniem dla wielokulturowości. Państwo nie tylko akceptowało obecność odmiennych tożsamości, ale zaczęło je wspierać. Pojawiły się szkoły o profilu religijnym i etnicznym, budowano meczety z publicznych środków, a władze lokalne wprowadzały programy reprezentacji mniejszości. Dla zwolenników była to oznaka dojrzałości demokracji. Jednak część Brytyjczyków uznało to za budowę społeczeństw równoległych. Już wtedy pojawiały się głosy, że zamiast integracji powstają osobne światy: z własnymi językami, wartościami, strukturami. I choć przez lata ten temat był marginalizowany, po atakach terrorystycznych w 2005 roku coś pękło. Słynne słowa Davida Camerona z 2011 roku „multikulturalizm zawiódł” nie padły w próżni. Były odpowiedzią na rosnące obawy, że państwo nie potrafi już definiować, co znaczy być Brytyjczykiem. Powell, mówiąc o zagrożeniu dla wspólnoty narodowej, może posługiwał się retoryką przesady, ale jego pogląd, że brak spójnej tożsamości może rodzić problemy, nie była bezpodstawna.

Choć Powell nie dożył referendum w sprawie Brexitu, duch jego przemówienia unosił się nad kampanią „Leave”. W wielu regionach poparcie dla opuszczenia Unii nie wynikało z kalkulacji ekonomicznej, lecz z potrzeby odzyskania kontroli nad granicami, nad tożsamością, nad decyzjami politycznymi. Motyw utraty wpływu, opuszczenia przez elity, marginalizacji — wszystko to rezonowało z tym, co Powell mówił w 1968 roku. Nie chodzi o to, że każdy głos za Brexitem był inspirowany lękiem przed imigrantami. Ale trudno nie zauważyć, że hasła o suwerenności, o „odzyskaniu kraju”, wpisywały się w retorykę ostrzeżenia. I choć establishment polityczny przez dekady próbował zepchnąć mowę Powella na margines historii, jego obawy wróciły do centrum debaty.

Trudno dziś mówić o przemówieniu Enocha Powella z 1968 roku wyłącznie w kategoriach historycznego artefaktu. Mimo upływu ponad pięćdziesięciu lat tekst ten nie przestał wywoływać emocji. Co więcej, zamiast znikać z pola widzenia, powraca. Czasem jako przestroga, czasem jako argument, czasem po prostu jako niepokojące echo niezakończonej debaty. Powell nie był prorokiem w religijnym sensie. Ale był politykiem obdarzonym wyczuciem nastrojów społecznych i umiejętnością nadawania im języka. Niezależnie od tego, co sądzimy o jego retoryce, jedno jest pewne: nie przemawiał w próżnię. Odpowiadał na realne napięcia, które już wtedy istniały i które, w zmienionej formie, towarzyszą Brytyjczykom do dziś. Niektóre z jego przewidywań okazały się zaskakująco celne. Wzrastająca fragmentacja społeczna, wyraźne granice etniczne w przestrzeni miejskiej, nierozwiązane napięcia kulturowe — to nie są zjawiska, które da się zbyć wzruszeniem ramion. Jednocześnie, Powell nie dostrzegał złożoności procesów społecznych: ignorował wpływ gospodarki, przemilczał rolę edukacji, nie doceniał potencjału integracji i wkładu części imigrantów w rozwój kultury, nauki czy gospodarki.

Jeśli coś można uznać na pewno za prorocze, to nie tyle konkretną wizję katastrofy, ile fakt, że temat, który poruszył, powraca w nowych formach. Może nie w formie rzeki krwi, ale w postaci referendum, protestu, urn wyborczych, niepokoju, którego nie sposób zignorować. A “zdrada przez milczenie” o problemach, które faktycznie trawią naród, jawi się coraz bardziej widoczna w opresyjnych działaniach obecnego gabinetu Keira Starmera.

Rafał Skórniewski