Głosy policzone, kalkulacje polityczne i przymiarki do nowego rządu rozpoczęte, czeka nas ciekawy okres powyborczy. Nie ma zatem lepszego momentu, by mówić o ordynacji wyborczej, jak właśnie po zakończeniu wyborów. Przez kilka miesięcy trwała przepychanka co do koalicji, miejsc na listach i na koniec kampania wyborcza. Wszyscy, poza bezpośrednią grupą związaną politycznie, byli raczej widzami tego politycznego przedstawienia niczym widownia w Koloseum, choć bez krwi i gladiatorów.

Kiedy emocje opadły, warto zadać sobie pytanie – czy ten system wyborczy jest dobrze zbudowany? Czy nie promuje tego, co nas właśnie w polityce obrzydza i zniechęca? Czy nie przyciąga ludzi, których tak naprawdę nie chcemy, ale ich znosimy „bo to politycy”?

W moim przekonaniu polityka zawsze była i będzie przesycona cwaniactwem, oszustwami, układami oraz pragnieniem zdobycia władzy. Źle zbudowany system polityczny, a w tym wypadku wyborczy, może te negatywne elementy wzmacniać, a dobrze zbudowany osłabiać. Postaram się przedstawić aspekty, które warto zmienić w aktualnej ordynacji, co może przy okazji uzdrowić polską demokrację.

Większy pożera mniejszych – Metoda D`Hondta

Zacznijmy od metody podziału mandatów wyborczych. Od początku istnienia III Rzeczypospolitej stosujemy metodę D`Hondta (z wyjątkiem wyborów w 1991 roku) Nie będę tutaj podawał definicji ani historycznych faktów, łatwo je wyszukać choćby na Wikipedii. Chciałem skupić się na głębi rozumienia tego systemu oraz skutków do jakich on prowadzi.

Metoda D`hondta promuje większe partie z uwagi na jego model podziału liczby głosów przez kolejno 1,2,3,4 i 5. Taki sposób dzielenia powoduje, że wyższe wyniki mają większą szansę zgarnąć najwięcej miejsc mandatowych, procentowo więcej niż realna liczba głosów oddanych na listę, gdyż matematyka jest zwyczajnie po ich stronie. Poniżej podaje trzy przykłady okręgów wyborczych z tych wyborów oraz podziału mandatów:

Na tych przykładach widzimy, że partia z największą ilością głosów zgarnia wyższy procent mandatów w okręgu niż dostała procent głosów, zaś partie z średnimi wynikami mogą liczyć na 1 mandat nawet jeśli osiągały dobry wynik 12%.

Kolejnym elementem tego modelu jest „ukryta premia dla zwycięzcy”. W sytuacji, w której jakieś ugrupowanie nie przekroczy progu, partie z najwyższym wynikiem mogą zgarnąć dodatkowe miejsca z uwagi na mniejszy podział głosów przy początkowych dzielnikach przez 1 i 2.

Bezpośrednim efektem modelu D`Hondta jest betonowanie sceny politycznej oraz przekonanie, że lepiej jest postawić na „sprawdzone wielkie zło” niż „potencjalną średnią bądź małą alternatywę” z obawy przed straconym głosem. To utrwalone systemowe przekonanie, które nie skłania nas do szukania i dawania szansy nowym lub innym mniejszym partiom politycznym, ale trwania w aktualnym stanie quasi duopolu politycznego (zgarniającego w tych wyborach 66,08% wszystkich głosów, ale 76,3% mandatów). To ciągła bezwzględna walka o parlamentarną większość, która jak udowadniają ostatnie 8 lat samodzielnych rządów, nie sprzyja ani naszej gospodarce ani naszej demokracji. Dzielenie władzy nie jest przyjemne, ale przy niedojrzałych demokracjach – konieczne.

Bliżej politycznego środka - Metoda Sainte-Laguë

Mało się w Polsce mówi, że metoda D`Hondta nie jest jedynym sposobem podziału mandatów. Istnieją inne, jak metoda Sainte-Laguë lub Hare’a-Niemeyera, jednak z uwagi na specyfikę niedojrzałości naszej demokracji, nie celowałbym w rozdrobnienie, ale w bardziej wyśrodkowaną metodę adekwatnej reprezentacji. Model który oddawałaby lepiej polityczną rzeczywistość przy okazji skłaniając do umiarkowanego politycznego ryzyka na partyjne alternatywy, ale wciąż dając szansę na zbudowanie rządów większościowych.

Po analizie kilku modeli podziału mandatów skłaniam się do Sainte-Laguë. Na początku pragnę zaznaczyć, że nie jestem wielkim fanem bezpośredniego wspierania początkujących partii politycznych, które na fali emocji zdobywają jakiś urywek władzy. W mojej ocenie nowe partie polityczne powinny szczególnie zadbać o kwestie wewnętrznej stabilności na kilka kadencji, a nie być „politycznym jednostrzałem” (Kukiz15, Ruch Palikota, Nowoczesna, PJJ). Cenię stabilność polityczną, jednak z możliwością oddania głosu na alternatywne, ale stabilne inne partie polityczne. Nie da się nie zauważyć, że koncepcja systemowego wspierania wielkich partii w celu osiągnięcia większości parlamentarnej, ukazuje patologię samodzielnych rządów, a nie ich stabilność.

Na potrzeby tego artykułu znalazłem przeliczenie głosów wedle obu metod (na stan z pierwszej w nocy, zatem to exit poll, nie final poll) jednak różnice widać wyraźniej. Liczba głosów oddaje realny wynik wyborczy.

 

Przeszukując Internet znalazłem też opracowanie dotyczące wyborów z 2019 r.

[1]„Przeliczyliśmy metodą Sainte-Laguë, okręg po okręgu, wyniki październikowych wyborów. Efekt naszych wyliczeń zamieszczamy w tabeli poniżej. Sejm tak wyłoniony byłby zupełnie inny. PiS miałoby nie 235 mandatów, ale 200, otrzymałoby ich procentowo niemal tyle samo, ile głosów (43,47%). Te 200 mandatów odpowiadałoby wpływom tej partii w społeczeństwie. Jarosław Kaczyński, by rządzić, musiałby szukać sojusznika albo w Konfederacji, albo w PSL. Ciekawy jest zresztą wynik Konfederacji – ona w systemie Sainte-Laguë zyskałaby najwięcej, zamiast 11 posłów miałaby ich aż 36 (7,82% mandatów!). Stan posiadania zwiększyłyby również Lewica i PSL – oba komitety zyskałyby po 10 posłów. Z kolei Platforma straciłaby 10 mandatów i miałaby w Sejmie klub liczący 124 posłów.”


[1] Źródło: https://www.tygodnikprzeglad.pl/gdyby-liczyc-glosy-metoda-sainte-lague-pis-mialoby-200-poslow/

 

Ważnym aspektem władzy, a dokładnie jej legitymizacji jest właśnie adekwatna relacja procentu głosów do zajmowanych mandatów. Wyborcy powinni mieć przekonanie, że ich głos nie będzie stracony, ale adekwatny do poparcia swojej partii (który przekroczył próg wyborczy). Proponowany model Sainte-Laguë będzie miał też dalsze skutki dla naszej demokracji. Osłabi się polityczny szantaż emocjonalny tzw. „straconego głosu” czy „jedynie silny pokona władze” oraz wzmocni średnie partie, które mogą okazać się konieczną alternatywą lub obowiązkowym koalicjantem patrzącym „tym większym” na ręce. Zmotywuje też środowiska do budowania nowych, dobrze zorganizowanych partii z uwagi na szansę zaistnienia i utrzymania się przy dobrym programie oraz rzetelności, nawet bez posiadania wielkiego potencjalnego elektoratu.

Posłowie bliżej swoich okręgów - system wyborczy mieszany

Myślę, że wielu z Was spotkało się z pojęciami jak „lokomotywy wyborcze” lub „spadochroniarze”. Dla porządku wywodu szybko wyjaśnię te pojęcia.

„Lokomotywa wyborcza” to osoba (najczęściej na „jedynce” czyli na pierwszy miejscu), która z uwagi na swoją stałą lub chwilową popularność zgarnia nieproporcjonalnie większą liczbę głosów niż osoby niżej na liście. Powoduje to, że nawet jeśli dalsze miejsca osiągnęły słabe wyniki lub byli politycznymi miernotami, są ciągnięci przez tą „lokomotywę” z uwagi, że ostatecznie liczy się liczba głosów na liście partyjnej w danym okręgu. Efektem lokomotyw jest wchodzenie do sejmu ludzi biernych, miernych, ale wiernych (sławne „BMW”).

„Spadochroniarze” to osoby całkowicie niepowiązane z danym regionem, ale zajmujące wysokie miejsca na liście z uwagi na wewnętrzne układy polityczne. Odklejeni, mający w głębokim poważaniu swoich wyborców, wchodzący do sejmu z faktu „bycia w tej jedynej słusznej partii”.

Skutkiem aktualnego systemu list wyborczych jest osłabienie powiązania reprezentacji posłów wobec swoich wyborców i wierności liderom partyjnym, od których zależy realny los polityczny. Stają się pionkami liderów politycznych, a nie reprezentantami swoich okręgów, dopuszczając się często decyzji sprzecznych z oczekiwaniami wyborców.

Z wiadomych przyczyn radykalna zmiana nie mogłaby być przyjęta w Polsce, dlatego warto spojrzeć na rozwiązania, które przybliżają nas do uzdrowienia reprezentacji w Polsce, ale nie wywołają strachu przed wielkim eksperymentem polityczno-wyborczym. Moją propozycją jest system wyborczy mieszany. Dla wyjaśnienia, na czym to polega: połowa posłów wybierana jest systemem większościowym (jednomandatowe okręgi, zwykła większość głosów – tak jak teraz w Senacie), natomiast druga połowa – w systemie proporcjonalnym (tak jak teraz w Sejmie). Dodatkową ochroną przed nadmiernym rozproszeniem ugrupowań w parlamencie, a przez to – brakiem stabilności politycznej – jest zastosowanie progu wyborczego (5% w przypadku wyborów parlamentarnych, 3 mandaty w przypadku wyborów większościowych).

Dzięki temu modelowi osłabi się wierność liderom politycznym, wzmocni się przywiązanie posłów do swoich regionów (przez co większą presję i skłonność do niepopierania irracjonalnych decyzji politycznych) oraz pozwoli obywatelom lepiej poznać swoich przedstawicieli.

Posłowie odpowiadają przed wyborcami – procedura odwołania posła

W aktualnym stanie prawnym, posłowie W TEORII odpowiadają przed narodem, a dokładnie wyborcami danego okręgu. Robią to raz na 4 lata podczas wyborów. W PRAKTYCE przez większość czasu objęci są dyscypliną partyjną. Część polityków ze zrozumiałych powodów stara się dbać o nastroje w swoim okręgu, jednak swoboda działań bez politycznych konsekwencji, powoduje, że posłowie przestają kierować się ideami i stają się partyjnymi cynikami i koniunkturalistami.

Przyjmując, że wprowadziliśmy mieszany system wyborczy i w pewien sposób powiązaliśmy posłów ze swoimi okręgami (przynajmniej połowę) to warto przekazać obywatelom narzędzie do kontroli oraz wpływania na swoich przedstawicieli. Takim narzędziem było referendum w sprawie odwołania posła, jednakże z uwagi na specyfikę tego narzędzia, skuteczniej będzie działać w okręgach jednomandatowych.

Jakby to mogło działać?

Po pierwsze musiałaby być to prosta procedura zgłoszenia referendum, którą można by zrobić nawet za pomocą internetu przez określony procent wyborców, którzy zagłosowali na danego kandydata. Uciążliwe procedury to morderca aktywności społecznej i obywatelskiej.

Po drugie danego posła mogłaby odwołać jedynie społeczność danego okręgu. Nie można dopuścić, żeby jakieś partie urządzały zjazdy autokarów, by usunąć swojego przeciwnika politycznego z innego okręgu.

Po trzecie, by odwołanie miało skutek trzeba określić próg odwołania w wysokości 51% lub 75% oddanych głosów (liczby są jedynie propozycją, należy je poważnie przeanalizować) na danego kandydata. Dodatkowo warto by było wprowadzić przepis, dający szansę uzyskania swoistego „votum zaufania”, czyli głosów poparcia od swoich wyborców w liczbie 75% głosów oddanych podczas wyborów.
Przykład: Poseł A dostał podczas wyborów 1000 głosów. By odwołanie tego posła podczas kadencji poprzez referendum było możliwe, potrzebne jest 510 lub 750 głosów za jego odwołaniem w danym okręgu jednomandatowym. Jeżeli uzyska on jednak 750 głosów poparcia (czyli głosów przeciw jego odwołaniu), to natychmiast otrzymuje “Wotum zaufania” od swoich wyborców i nie zostaje odwołany.

Inną metodą byłaby bezwzględna większość głosów. Oznacza to, że referendum odwołania posła musiałaby pierw osiągnąć minimum 50% frekwencji w danym okręgu oraz głosów za odwołaniem musiałby być więcej niż tych przeciw odwołaniu. Ważne jest, by odwołanie odzwierciedlało opinię większości, a nie tylko krzykliwej garstki.

Po czwarte procedura odwołania nie mogłoby być powtarzana częściej niż raz na 3 miesiące z ograniczeniami do pół roku przed i po wyborach, by uniknąć uporczywej kampanii niszczenia danego kandydata.

Zapewne wielu ekspertów znalazłoby wiele doskonalszych rozwiązań i zabezpieczeń tego modelu przed politycznym wypaczeniem. Wartym zaznaczenia jest sam fakt systemowego rozwiązania umożliwiającego odwołanie posła. Zakładam, że na początku narzędzie to będzie niedoskonałe oraz rzadko stosowane, ale nadal będzie taką możliwością i szansą. Nie dajmy sobie wmówić, że jest niepotrzebne, szczególnie gdy będą to mówić politycy obawiający się obywatelskiej kontroli.

Co zatem z posłami z list partyjnych? Oni pozostaną bezkarni? Tutaj sprawa jest bardziej skomplikowana, ale myślę, że podobna procedura tylko biorąca pod uwagę liczbę głosów z całej listy w danym okręgu, byłaby pewnym rozwiązaniem.

Głosowanie przez internet? Dlaczego nie?

Nieco rewolucyjnym (jak na polskie warunki) byłaby propozycja głosowania w wyborach przez internet. Nie jest to nowe rozwiązanie, gdyż nasi sąsiedzi – Estonia – stosuje ten model od 2005 roku. Bądźmy jednak świadomi, że jest ogromne przedsięwzięcie związane z  rozbudową i zabezpieczeniem systemu informatycznego. W tym aspekcie robimy postępy, ale wciąż jesteśmy w dużej mierze zacofani.

Niechaj ten punkt będzie pewnego rodzaju motywacją do zmian w zakresie poprawy systemu e-votingu, nie tylko w wyborach, ale także w mniejszych sprawach jak referenda czy odwołania burmistrzów/wójtów/posłów.

Kierując się zasadą „spójrzmy jak robią to lepsi od nas” przedstawiam model działania głosowania przez internet w Estonii

  1. Zalogowanie za pomocą kodu PIN oraz e-ID lub przy użyciu numeru telefonu (potwierdzanie kodem SMS) w aplikacji pobranej z witryny rządowej
  2. Weryfikacja użytkownika oraz posiadania praw wyborczych
  3. Wyświetlenie listy kandydatów w przypisanym do głosującego okręgu wyborczym
  4. Wybór kandydata, oraz szyfrowanie informacji
  5. Potwierdzenie oddanego głosu podpisem elektronicznym
  6. Potwierdzenie zarejestrowania w systemie oddanego głosu

Dodatkowo obywatel może w ramach pewności oddania swojego głosu zastosować  kilka metod:

– wielokrotnej zmiany wybranego kandydata w wyborach odbywających się przez sieć,
– anulowania oddanego głosu i ponowne głosowanie w tradycyjny, papierowy sposób w lokalu wyborczym
– sprawdzenia oddanego e-głosu, żeby zweryfikować, czy nikt się pod nich nie podszywa.

Absolutnie nie uważam, że powinna być to metoda obowiązkowa dla wszystkich, ale alternatywa dla chętnych, szczególnie dla tych, którzy z dowolnego powodu mieszkają w innym miejscu niż ten zameldowania.